piątek, 5 kwietnia 2013

2.

  T-ten... Ten głos... To naprawdę był Jaime Lannister. 
  Syn lorda Harrenhal uratował ją przed gwałcicielami. Nie wiedziała, czy ma się cieszyć, śmiać, a może płakać. 
  Cieszyła się, oczywiście, bo gdyby nie on, Cassandra prawdopodobnie nie klęczałaby nad brzegiem strumienia, spokojnie piorąc szmaty. Byłoby pewnie z nią o wiele gorzej - zwariowałaby albo by się zabiła, nie mogąc żyć z myślą, że jest taka... brudna. 
  Miała za to ochotę także się popłakać i roześmiać w jednym czasie, bo to, co sobie właśnie uświadomiła, było wręcz tragiczne. Jaime Lannister, młody lew o złotej grzywie, Jaime, który był jednym z najlepszych rycerzy w kraju, widział ją... w takiej sytuacji. Widział Cassandrę, gdy cała we łzach, zasmarkana opadła na ziemię w konwulsjach, które wywołał widok ciała odciętego od głowy. Ale nie tylko o to chodziło. To była wina tego wydarzenia, to przez tą chwilową myśl, że już po niej, że nikt jej nie uratuje. Cóż, okazało się, że miała szczęście. Została uratowana.
  Ach, że ona się wcześniej nie zorientowała! Przecież nie każdy młody giermek, nie każdy kowal, czy nawet rycerz potrafi tak władać mieczem. Odtwarzała to wydarzenie w pamięci miliony razy, za każdym razem zastanawiając się kim może być ów mężczyzna. A teraz rozwiązanie przyszło samo.

  Czym prędzej wyszorowała resztę ubrań i zaczęła wracać do zamku. Kosz z mokrymi tkaninami mocno ciążył jej przy biodrze. Był on z wikliny i przez dziury wyciekała powoli woda, opadając kroplami na ziemię i zostawiając mokre ślady na jej odsłoniętych łydkach. Przez to, że był taki wielki, nie widziała nawet gruntu pod stopami. Było to dosyć niebezpieczne utrudnienie, ponieważ droga z zamku do strumienia wiodła przez las, a cała dzika ścieżka była wyścielona była różnorodnymi korzeniami. Cassandra starała się wyczuwać je nogą, wolno przesuwając się powoli, ale niezbyt długo jej się to udawało.
  Za którymś razem po prostu nie zdążyła na czas wymacać korzenia i opadła na ziemię razem z praniem. Podczas upadku mocno obiła sobie oba kolana, biodrem uderzyła o jeden z bardziej wystających korzeni. Ubrania wypadły z jej kosza i od razu wszystkie były uwalane ziemią.
  Cassandra przeklinała się za swoją niezdarność. Nie była to pierwsza taka rzecz, która się jej zdarzyła. Wiele razy podczas mycia podłóg po prostu się zapominała i stąpała po mokrej posadzce, co prowadziło do niejednego bliskiego spotkania z zimną podłogą. Nie umiała już zliczyć ile razy udało się spaść ze schodów, potknąć się o coś, o kogoś, rozbić coś, rozwalić, ech, to chyba umieli policzyć tylko najwięksi z największych  maestrów.
  Dziewczyna spróbowała wstać i syknęła. Cały prawy bok Cassandry przeszył ból, który wycisnął jej łzy z oczu. Woląc na razie nie wstawać, obejrzała swoje pozostałe zranienia. Z kolanami nie było tak źle, od upadku powstały tylko małe ranki, prawie niewidoczne. Gorzej było z sukienką, która rozdarła się prawie na  połowie długości. Cassandrze było najbardziej żal właśnie tego starego, wysłużonego materiału, który służył jej jako jedyne odzienie od dobrych kilku lat.
  Zaczęła się podnosić z ziemi, lecz po chwili krzyknęła i chwyciła się za bolące biodro. Chyba było źle. Musiała się wyjątkowo nieszczęśliwie uderzyć o ten nieszczęsny korzeń.
  Zacisnęła zęby i szybko stanęła na nogi. Musiała się podeprzeć od drzewo, żeby znowu nie upaść. Nie potrafiła sobie wyobrazić drogi z powrotem do zamku, do tego z tym ciężkim koszem z praniem. Obmacała bok i stwierdziła, że to nie ma sensu. Osunęła się znowu na ziemię i oparta o drzewo zaczęła się zastanawiać, czy ktoś będzie tędy przechodził.

  Miała ochotę zacząć wyrywać sobie włosy z głowy. Dlaczego zawsze takie sytuacje przydarzały się właśnie jej?! Nie dość, że teraz musi czekać aż ktoś będzie tędy przechodził, to jeszcze będzie musiała ponownie wyprać rzeczy, które się pobrudziły. Świetnie. Cudownie!
  Gdy tak o tym rozmyślała, w krzakach rozległ się szeleszczący odgłos, który od razu przywrócił Cassandrę do prawdziwego świata z krainy rozmyślań. Spanikowana chwyciła pierwsze, co znalazła, czyli kosz, w którym niosła pranie. Serce biło się jak szalone, gdy z zarośli wyłonił się... on.
  Cholera jasna, ZNOWU ON!

  To ją tak dobiło, że westchnęła i opuściła głowę na kolana, uderzając się przy okazji w czoło.
  Z krzaków wyszedł nie kto inny jak Jaime Lannister!
  Wyglądał perfekcyjnie - uch, jak zawsze. Nie miał na sobie zbroi, tylko kaszmirową bluzę w kolorze karmazynu ze złotymi wstawkami, w barwach Lannisterów oczywiście, i zamszowe spodnie, a na nogach buty ze skóry. Do pasa - jak zwykle - miał przytoczony miecz. Cassandrę często przerażało, że mężczyźni chodzą ze stalową bronią na co dzień, ale od czasu tamtego incydentu cieszyła się z tego. 
  Zaczęła się zastanawiać, co jeden z najlepszych rycerzy w kraju robi tutaj, akurat gdy Cassandra poszła zrobić pranie. Sama. Tu nie było mowy o przypadku.
  Nie ukrywała też, że jego towarzystwo go peszyło. Nigdy nie czuła się zbyt komfortowo w towarzystwie wielkich lordów, a teraz, gdy przypomniała sobie, że to on ją uratował, nie chciała nawet widzieć go na oczy.
  Podniosła głowę i zobaczyła, że młody lew się jej przygląda z przekrzywioną głową.
  - Co się stało, że taka piękna panna siedzi samotna pod drzewem? - zapytał. Na policzki dziewczyny wstąpiły rumieńce.
  - Ja... Nie, nic się nie stało, wszystko w porządku - odrzekła Cassandra. Tylko stąd uciec, tylko stąd uciec! - Ja muszę... Muszę już iść.

  Zaczęła wstawać i, chociaż chciała kontrolować swoje odruchy, wyrwał jej się jęk. Załapała się za biodro. Oczywiście nic nie uszło uwagi Jaime'a.
  - Wszystko w porządku? - jego twarz wykazywała ślady zainteresowania i... opiekuńczości?
  - T-tak - wyjąkała dziewczyna. - Po prostu... szłam i się potknęłam. To wszystko. - postawiła krok przed siebie i przygryzła wargę z bólu.
  - Chyba jednak nie jest tak w porządku - powiedział blondyn. Podszedł dla Cassandry i podał jej dłoń.

  Cassandra ujęła ją z wdzięcznością, chociaż nie czuła się z tym zbytnio komfortowo. Stała tak blisko niego...
  - Da pani radę tak dojść do zamku? - spojrzał na nią pytającymi oczami. Dziewczyna w nie spojrzała i wstrzymała oddech. Były... piękne. Zielone jak szmaragdy. Wiele razy słyszała, że oczy Lannisterskich bliźniąt są zniewalające, ale co innego było o nich słyszeć, a zobaczyć je z takiej odległości. O dziwo, nie odwrócił wzroku. Wpatrywali się w siebie przez dobre kilka sekund. To Cassandra pierwsza odzyskała zimną krew.
  - Chyba tak. - spojrzała na pranie. - Tylko, że muszę jeszcze ponownie to wyprać, przecież rycerze nie mogą chodzić w brudnych ubraniach...
  - Przyślę kogoś po to później. - ujął ją pod rękę i zaczął iść. Próbowała z nim nadążyć, ale biodro naprawdę jej doskwierało. Jaime widząc to westchnął i jednym ruchem wziął ją na ręce.

  Cassandra zamarła. Trzymanie go za rękę to jedno, ale bycie niesionym? Serce zaczęło jej szybko bić.
  Jaime widząc jej reakcję roześmiał się serdecznie i szczerze, jakby opowiedziała mu najlepszy żart na świecie.
  - Nie martw się, może i na moich sztandarach powiewają lwy, ale ja sam tak naprawdę nie gryzę ani nie drapię.

  Cassandra się uśmiechnęła i lekko rozluźniła. Już nie trwała w całkowitym bezruchu i nie wstrzymywała oddechu, ale nie podobała jej się zbytnio ta sytuacja. Rozluźniła dłoń, którą kurczowo ściskała rękaw rycerza. Po chwili zupełnie ją zabrała. To też zauważył.
  - Jeśli chcesz, możesz ją tam trzymać. - nawet na nią nie spojrzał.
  Dziewczyna na chwilę zamarła, ale kilka sekund potem znów się rozluźniła. Ręka jednak nie wróciła na poprzednie miejsce. Zwróciła za to uwagę na to, że niósł ją bardzo delikatnie, jak piórko. Starał się nie dotykać obitego biodra i to było... zaskakujące. 

  Szli tak przez jakieś dziesięć minut. Dziesięć minut ciszy. Jedyne dźwięki, jakie wypełniały las, to był dźwięk przyśpieszonego bicia serca Cassandry i dźwięk bicia serca Jaime'a, które akurat biło w normalnym rytmie, mimo iż dziewczyna nie było jakoś nadzwyczaj drobna albo lekka. Wydawały się one trwać w nieskończoność. Cassandra nie odważyła się odezwać, więc przyglądała się drzewom. Niektóre z nich miały tak zieloną i chropowatą korę, że wyglądały wręcz jak ogórki. To dziwne, że przyszło jej do głowy właśnie takie porównanie.
  Gdy tylko przekroczyli bramy zamku, zauważyła ich Adele. Rzuciła wszystko, co właśnie robiła i podbiegła do nich, prawie potykając się o wiadro, które stało jej na drodze.
  - Cassandro, co się stało?! - zaniepokojona prawie krzyknęła. Najbliżej stojący ludzie obrócili się, aby dowiedzieć się co było źródłem hałasu.
  - Ja... Potknęłam się i... i ser Jaime mnie zauważył. I postanowił pomóc. - chciałaby, żeby służba z dziecińca się tak na nią nie patrzyła. W ich spojrzeniach wyczuła zazdrość dziewcząt, przerażenie starszych pomywaczek i zaskoczenie rycerzy. Nikt jednak nie skomentował tego, co widzieli ani słowem. Ech, dopiero potem zaczną się plotki.
  - Ale... a pranie? Przecież poszłaś z praniem. Nie ma go przy tobie, więc...
  - Och, proszę przestać teraz mówić o jakichś szmatach! - zagrzmiał Jaime. Zaskoczona Cassandra przyjrzała mu się i zobaczyła na jego twarzy agresję i t... troskę? - Ale... skoro one cię tak bardzo interesują, może po nie pobiegniesz? I przy okazji wypierz je jeszcze raz, w drodze dość się pobrudziły. Znajdziesz je na ścieżce.
  - T-tak, p-panie - wyjąkała służka i popędziła czym prędzej przed siebie, tak szybko jak mogła na swój wiek.
  - Nie musiałeś być dla niej taki... - wyszeptała Cassandra. Jaime spojrzał na nią tym samym wzrokiem, co na Adele i dziewczyna skuliła się w sobie i zadrżała. Wiedziała, że lepiej nie rozgniewać Królobójcy.. Widząc, że ją przestraszył, zmienił wyraz swojej przystojnej twarzy na wręcz łagodny. Pochylił się nad nią, na co Cassandra znieruchomiała.

  - To ona nie musiała wspominać o praniu, skoro najważniejsze jest teraz to, czy nic sobie nie zrobiłaś. - wyszeptał jej do ucha. 
  Gdy się odsunął, dziewczyna miała otwarte usta, a jej oczy zrobiły się jeszcze większe, o ile było to możliwe.
  - Zaprowadźcie mnie do jej komnaty - rzekł Jaime do jednej z młodszych dziewczyn. Cassandra znała ją, nazywała się Lara i nienawidziła jej. Gdy były młodsze, Lara wpuściła do jej łóżka koniki polne. Dziewczyna zauważyła to dopiero leżąc w łóżku, kiedy na swoich gołych nogach poczuła skaczące owady. Wrzaskiem wtedy obudziła cały zamek i długo nie mogła opanować ataku histerii. Nawet kojące słowa Adele jej nie pomagały.
  - Tak, panie - rzekła Lara z grymasem na twarzy. Ona oczywiście też była zakochana w młodym lwie, tak samo ona jak i każda dziewczyna, która miała oczy.
  Zaczęli manewrować korytarzami, aż w końcu doszli do niewielkiej komnaty Cassandry.
  - Tutaj, panie. - Lara otworzyła drzwi. Gdy tylko Jaime z dziewczyną na rękach przekroczył próg, drzwi zamknęły się za nią z hukiem.
  Cassandra westchnęła.
  - O co chodzi? - powiedział z uśmiechem Jaime kładąc ją na jej posłaniu. Chciała się obrócić, ale syknęła, nacisnąwszy na bolący bok.
  - My... ech, no po prostu niezbyt za sobą przepadamy. - wysiliła się na lekki uśmiech. 

  Jaime go odwzajemnił. Wyglądał wręcz cudownie, gdy się uśmiechał.
  Obrócił się i odszedł do drzwi. Chwycił klamkę, i gdy miał już wychodzić, obrócił się do niej. W jego oczach dostrzegła troskę.
  - Odpocznij teraz - rzekł. - Prześpij się albo... albo nie wiem. Dobranoc. - pożegnał ją ledwie widocznym uśmiechem i wyszedł zamykając drzwi.
  Miała spać? 

  Nie, to niemożliwe.
  Nie po tym, co właśnie się stało.

niedziela, 31 marca 2013

1.


  Nienawidziła tego. Mogła robić wszystko: myć podłogi, sprzątać, gotować, nawet być dziwką jakiegoś lorda! Ale prania znieść nie potrafiła.
  Cassandra już od kilku godzin próbowała doprać te nędzne szmaty. Od ciągłego klęczenia nad rzeką doskwierały jej już kolana oparte na mulistym gruncie, a także palce, którymi starała się wypłukać brud z ubrań wyżej postawionych ludzi na dworze.
  Była tutaj praktycznie od dzieciństwa. Hm, „praktycznie” to złe słowo. Trafiła tu jakiś miesiąc, może dwa po urodzeniu, jak mówią starsze służące. Powiadają także, że przyniosła ją tutaj jakaś kobieta w łachmanach, może to była jej matka, nikt tego nie wie. Zdradziła, że mała ma na imię Cassandra. Krzyczała także coś o niebezpieczeństwie, które czyha nad tym maleństwem, jeżeli ktoś się nim nie zajmie. Jak tylko odebrano jej niemowlę, kobieta upadła. I już nie wstała. Nie zdołała podać nawet swojego nazwiska. 
  Maestrzy powiadają, że zapadła coś groźnego, że targała nią silna gorączka, i że możliwe było, że majaczyła, gdy opowiadała o tym całym „niebezpieczeństwie”. Ale oczywiście, że zatrzymali dziewczynkę. Może nie po to, żeby zapewnić jej bezpieczeństwo, tak jak prosiła biedaczka, ale jednak nadal tu była. Dodatkową parą rąk do pomocy nikt tutaj nie wzgardzi.
  A teraz Cassandra była tutaj. Na dworze. W Harrenhal. Samotna. Już od 17 lat.
  To na tym zamku się wychowywała. To tutaj dziecka wpajano jej jak ma się zwracać do lordów, gdy podawała im jedzenie, gdy sprzątała ich komnaty, gdy swoimi małymi rączkami musiała dźwigać wiadra z wodą, kiedy panu zachciało się kąpieli. „Tak, mój panie.” „Oczywiście, wasza lordowska mość”. Dawano jej posiłki. Nędzne, bo nędznę, ale jednak ją karmili. Od maleńkiego uczyła się jak sprzątać, zmywać, gotować, piec i tym podobne. Potrafiła już nawet myć podłogi z uśmiechem na ustach, umiała sprzątać po tych wszystkich ucztach (na które, oczywiście, nigdy nie została zaproszona jako gość) nie pokazując jak bardzo boli ją takie życie.
  Ale pranie tych wszystkich szmat lordów, rycerzy, ludzi, których nie znała, łamało ją. Tam nawet nie było jej ubrań. Chociaż w sumie, jak je miała wyprać, skoro miała na własność tylko jedną starą, przetartą suknię?
  Piorąc ubrania rozmyślała o swoim losie, i o tym, jak bardzo nienawidzi tej kobiety, którą ją tu przyniosła. Łzy ciekły jej po policzkach i spływały po nosie do rzeki. Niektóre spadały też na ubrania, robiąc słone plamy na nich i na sukience Cassandry, ale to nie obchodziło dziewczyny.
  Mechanicznie pocierała kolejną szarą tkaniną o tarkę, mydląc ją przy okazji resztką kostki mydła, które dostała dzisiaj rano od Adele. Adele była starszą panią, którą znała odkąd pamięta. Ona okazała jej największą sympatię na tym ponurym dworze. Potrafiła się czasem do niej uśmiechnąć, czasem nawet przemycała dla niej dodatkowy kawałek chleba. Traktowała ją jak matkę, której nigdy nie miała, chociaż to też nie były kontakty, które chciałaby utrzymywać z rodzicielką. Nie pozwalali im na to wyżej postawieni ludzie, których imion Cassandra nawet nie próbowała zapamiętać. Nie chciała, aby jej myśli wypełniały przezwiska, imiona, tytuły ludzi, którzy są dla niej tacy okropni. Ludzie, którzy kilka razy chcieli się nawet do niej... „dobrać”.
  Cassandra starała się wymazać te wspomnienia z głowy, ale nie zawsze potrafiła to zrobić. Nie w jednym przypadku...
  Na dworze zapadał wzrok, a ona poszła na dwór rozwiesić pranie, które przed chwilą wyprała w pocie czoła. Był sam środek lata, które trwało wtedy jakieś 3 lata. Powietrze wydawało się ciężkie, pot spływał po jej plecach strumieniami. Na twarzy miała wypieki, a włosy mokre od gorąca i kropelek wody, które osadziły się jej tam po praniu. Kosz, który wtedy niosła, był bardzo ciężki, bo do lorda Lannistera przybyli jacyś ważni goście, razem z liczną służbą. Okazało się, że nie tylko ona w takiej temperaturze się poci.
  Dziewczyna przekonała się o tym na własnej skórze, gdy szorowała śmierdzące płótna.
  Właśnie wróciła znad rzeki i łzy zalewały jej widok. Nie usłyszała ludzi, którzy czaili się za drzewami. Głośne podciąganie nosem i łkanie, odgłosy wydawane przez dziewczynę zagłuszały dźwięk ich kroków.
  Nim zdążyła się odwrócić, jeden z mężczyzn brutalni chwycił ją za talię i zatkał buzię ręką. Drugi sprawnie zawiązał jej na twarzy szmatę, żeby nie zaczęła krzyczeć. Chciała krzyczeć, och jak bardzo chciała, żeby ktoś jej pomógł!
  Pierwszy napastnik zaczął ściągać z niej suknię. Cassandrze łzy zaczęły cieknąć po twarzy, bo wiedziała co ją czeka. Słyszała opowieści innych służacych, opowieści o młodych lordach i rycerzach, którzy przychodzą do ich skromnych komnat i wykorzystują je w taki sposób. One niezbyt się tym przejmowały, może były do tego przyzwyczajone, ale Cassandry jeszcze nigdy coś takiego nie spotkało, co zawsze zaskakiwało jej koleżanki, gdy o tym rozmawiały, bo nie była brzydka.
  Długie włosy w kolorze młodych kasztanów spływały kaskadami aż do jej pasa, okalając twarzyczkę w kształcie serca. Większą jej część zajmowały oczy w kolorze morskiej wody, które często były powodem do kpin ze strony innych dzieci na dworze. Mówiły one, że Cassandra ciągle wytrzeszcza oczy, i że z tego powodu wygląda jak jakiś potwór. Dziewczyna czuła się upokorzona i starała się przymrużać oczy, żeby inni się z niej nie nabijali, ale Adele zawsze jej mówiła, że z takimi oczami wygląda pięknie, prawie jak królewna, którą niestety nigdy nie będzie mogła być.
  Kochana Adele, ile Cassandra by dała, żeby jej „matka” teraz tutaj była, żeby zamachnęła się kijem i obroniła ją, tak jak często broniła ją przed innymi dziećmi...
  Gdy pierwszy napastnik zajmował się jej suknią, drugi z tyłu przytrzymał jej ręce, żeby się nie wyrywała. Zaczęła kopać na oślep, bo łzy zasłaniały jej cały widok. Chciała krzyczeć, ale szmata doskonale spisywała się w zagłuszaniu wszystkich dźwięków wydawanych przez Cassandrę.
  Sukienka spadła jej w górnej partii ciała.
  Cassandra się poddała. Wiedziała, że nic jej już nie pomoże. Czuła, że nie ma już nadziei na cudowny ratunek.
  Mężczyźni chcieli już zaczynać, kiedy zza drzew wyskoczyła postać odziana w czarną pelerynę. W ręce dzierżyła miecz. Dziewczyna dostrzegła tylko kilka błysków w ciemności i po chwili była wolna, a obaj mężczyźni już leżeli na ziemi. Jeden nie miał ręki i krzyczał, żeby mu pomogła, powoli wykrwawiając się z kikuta, drugiemu miecz odciął całkiem głowę. Teraz już nie był jednym organizmem, ale dwoma, dwoma częściami całości połączonymi jedynie linią czerwonej krwi na ziemi. Był to okropny widok. Tak okropny, że dziewczyna poczuła się słabo. Zdała sobie sprawę, że zaraz zwymiotuje i opadła na ziemię, gdzie cała zaczęła się trząść.
  Nieznajomy podszedł do niej, narzucił na nią swoją czarną pelerynę i zaczął ją uspokajać.
  – Już dobrze, spokojnie... Hej, hej, spokojnie, już po sprawie... Nie martw się, wszystko będzie dobrze... - głaskał ją po plecach silną dłonią. Dziewczynie nic nie pomagało, łzy nadal ciekły jej po twarzy. Jak pomyślała sobie, co mogło ją spotkać, gdyby nieznajomy się nie pojawił...
  Ten głos wydał się jej znajomy. Gdzieś na pewno go słyszała. Zaczęła szybko ocierać łzy z twarzy, żeby dowiedzieć się kto ją uratował. W pewnym momencie poczuła, że jej ręka robi się ciężka. Chciała utrzymać ją przy twarzy, ale ta opadła, jakby nie należała do niej. Zanim się zorientowała, zemdlała.
  Obudziła się w swojej komnacie. Obok jej łóżka leżała taca z kromką chleba, udkiem kurczęcia i kubkiem wody. Na stoliku spoczywał także mały kawałek pergaminu, na którym ktoś szybko naskrobał kilka słów: „Nie martw się, nikt nigdy ci czegoś takiego nie zrobi.”
  Gwałtowna myśl, która nagle wpadła jej do głowy, przywróciła ją do rzeczywistości. Z rąk wypadły jej ubrania, mydło spadło kilkanaście centymetrów obok. Właśnie się zorientowała, do kogo należał głos dochodzący spod peleryny.
  Głos ten był męski, głęboki, a także (do czego Cassandra sama przed sobą nie chciała się przyznać) seksowny.
  Głos należący do pewnego blondyna, którego widziała kilka razy w życiu.
  Blondyna z lwem na piersi.
  Do Jaime'a Lannistera.

Prolog


  Był to bardzo ponury dzień. Szare chmury zakrywały całe niebo, nie potrafił się przebić przez nie nawet najmniejszy promyczek słońca. Mieszkańcy krążyli po dziedzińcu zamku Harrenhal jak w letargu.

  Wszyscy czekali na lorda Tywina Lannistera, który, jak mówił kruk, który przyleciał przedwczoraj, miał przybyć dzisiaj. Z listu wynikało, że lew znowu odniósł jakieś spektakularne zwycięstwo, co nikogo już nie dziwiło. Lord Tywin zawsze wygrywał.

  Z tego powodu główna brama była podniesiona. Rycerze siedzący na murach zdecydowali się na to ryzyko, obiecując tymczasowemu władcy dworu, że będą ją obserwować. Oczywiście, nikomu nie uśmiechało się tego robić, więc wszyscy, wyczerpani po całonocnej warcie, smacznie drzemali, pozostawiając zamek bez ochrony, a zarazem pozwalając służbie uciec. Nikt się na to nie odważył, bo każdy bał się spotkać po drodze wojska Lannistera. A wtedy dezerter długo by się już nie nacieszył wolnością.

  Z okazji tej skorzystała kobieta. Była cała brudna, na ciało miała narzucone tylko łachmany. Wbiegła ona przez bramę z niemowlęciem w rękach. Poruszała się kulawo, wyglądało na to, że coś ją boli, lecz wyglądała też, jakby od tego zależało jej życie. Albo życie niemowlęcia. 

  Wszyscy ludzie na dziecińcu momentalnie się odwrócili. Spowodował to histeryczny krzyk kobiety. Brzmiał on tragicznie, jakby kobieta bardzo cierpiała.

  Jedna ze starszych już służących, Adele, postanowiła coś z tym zrobić. Podeszła do kobiety, powoli, ostrożnie. Wokół niej utworzył się już krąg, krąg ludzi, którzy zaciekawieni przyglądali się nowo przybyłej. Ona tam stała, stała i krzyczała ile sił w płucach, patrząc na ludzi, którzy nie chcieli jej pomóc. Adele nie mogła na nią patrzeć.

  – P-pani! Czy coś się stało, że tak krzyczysz?! – przysłuchiwał się im cały dwór. Przez okna wyjrzeli nawet odpoczywający rycerze, kucharki i reszta służby, zaalarmowana wrzaskiem.

  – POMÓŻCIE MI! POMÓŻCIE TEMU DZIECKU! - zawyła kobieta. - MUSICIE JĄ WZIĄĆ W OPIEKĘ, MUSICIE URATOWAĆ CASSANDRĘ! – łzy zaczęły cieknąć jej po twarzy.

  – Cassandrę? Pani, p-proszę powiedzieć, o c-co chodzi! - Adele nie potrafiła ukryć przerażenia. Kobieta tuliła dziecko do piersi tak, jakby chciała je ochronić przed całym światem. Adele bała się, że może zaraz udusić dzieciątko – Cassandrę – jeżeli dalej tak mocno będzie je ściskać.

  – TU CHODZI O NIĄ, O MAŁĄ! WEŹCIE JĄ ODE MNIE, INACZEJ BĘDZIE W WIELKIM NIEBEZPIECZEŃSTWIE! – krzyczała. Zaczęła wręcz wyć z rozpaczy.

  Służąca przyjrzała się kobiecie i zobaczyła widok, który zmroził jej krew w żyłach. Dziecko było całe czerwone od... krwi. 

  Adele nic nie myśląc podbiegła do przybysza i odebrała jej dziecko. Przez przypadek dotknęła skóry kobiety i aż prawie upuściła niemowlę. Była tak gorąca, jakby ktoś właśnie wsadził jej skórę do ognia. 

  – Co... - chciała zapytać się o przyczynę tego ciepła, ale nie zdążyła. Kobieta złapała się za brzuch i zawyła z bólu. Oderwała od niego ręce i Adele zobaczyła, że to nie krew niemowlęcia była na dziewczynce, tylko krew tej kobiety. 

  Zanim służąca zdążyła coś zrobić, pomóc jej, zawołać maestra, kobieta upadła na ziemię. A potem już nie wstała.





kc was

DZIŃ DRYBNY

Tu ja, Caro aka Matka Smokuf aka Dajnerys aka Księżyc Życia Andszejaka.
Założyłam tego bloga po to, żeby dodać moją twórczość, aby się pośmiać z Andszejakiem :')




























































 ale chyba się nie pośmiejemy, bo ten fanfic chyba będzie taki na serio, hahah! No dobra, to zapraszam na prolog!